środa, 18 stycznia 2017

Piernikowy pudding chia z pomarańczą

Na początku jesieni ubiegłego roku, chyba we wrześniowym WOE po raz pierwszy zetknęłam się z pojęciem hygge (czyt. hjuge). To duński nieprzetłumaczalny jednoznacznie  koncept, który jednocześnie może być emocją, przeżyciem, wrażeniem czegoś ciepłego, komfortowego i intymnego. Pojęcie tak szerokie, że mieści w sobie postawę ludzi, którzy lubią się gromadzić i spędzać razem czas; smak, zapach i wygląd dobrego jedzenia, które wspólnie przygotowujemy w domu czy dbanie o ciepłe, przytulne otoczenie wokół siebie. Gdybym miała określić jednym słowem, co oznacza hygge, najbliższe mi, byłoby chyba angielskie coziness, czyli przytulność. Ostatnio na punkcie hygge oszalał cały świat, Duńczycy zostali okrzyknięci najszczęśliwszym narodem chodzącym po ziemi, a książka Marie Tourell Soderberg nie spada w rankingach od kilku miesięcy. I na dobrą sprawę zastanawiam się, co w tym takiego odkrywczego? Czy naprawdę potrzebowaliśmy takiego słowa, Skandynawów i książki, żeby skumać, że jak sobie zapalisz świeczkę w pokoju, upieczesz ciastka, po których cały dom będzie Ci pachnieć wanilią i cynamonem, i razem ze swoim chłopakiem ugotujesz wieczorem makaron z sosem pomidorowym, posypiesz serem i bazylią, a później razem, bez wyrzutów sumienia, pod kocem w grubych skarpetach i oczywiście z lampką czerwonego wina w rękach, wpałaszujecie go wspólnie gapiąc się na tą świeczkę, to poczujesz się naprawdę błogo i szczęśliwie? No nie. O wielu rzeczach można dyskutować, wiele odkrywać i się uczyć, ale akurat to, że jedzenie, wslnie spędzony czas z bliską osobą  i ciepło ognia dają poczucie szczęścia i przytulności, wydają mi się tak oczywiste, jak połączenie czekolady i truskawek :D Zakładam, że każdy z Was tak sobie umilał czas zanim hygge zdominowało nasze myślenie o tym jak osiągnąć poczucie szczęścia. W czym więc fenomen? Najprawdopodobniej w niczym szczególnym, dobry marketing i tyle. Jak każda moda, i hygge przeminie. A my dalej będziemy sobie siedzieć pod kocem i pić wino, bez definiowania tego żadnym słowem. Po prostu będziemy.

A propo trendów... postanowiłam w końcu spróbować chia. Nie do końca rozumiem zachwytów, bo ziarna same w sobie smak mają bardzo neutralny, a ich konsystencja po napęcznieniu przypomina mi nic innego, jak gluty, które  wyglądają jak żabi skrzek. Mało zachęcające... Ale faktycznie, jeśli rozpuścimy nasiona szałwii hiszpańskiej w odpowiedniej ilości jakiegoś dobrego płynu, np. mleku kokosowym albo koktajlu szpinakowym, czy doprawimy kakao lub przyprawami, robi się z tego ciekawy i zdrowy posiłek. Także największą ich zaletą, prócz faktycznych wartości odżywczych, Omega-3 i błonnika, jest ich wszechstronne zastosowanie, bo dodawać możemy je praktycznie do wszystkiego: od naleśników, przez pieczywo, po koktajle i ciasta. Spróbujcie i dajcie znać, co myślicie.



Składniki:
4 kopiaste łyżki nasion chia
szklanka mleka 
pół szklanki mleka kokosowego
mielony cynamon, imbir i kardamon - wedle uznania
pół pomarańczy
kilka pierników do dekoracji (mi zostały jeszcze ze świąt)

W naczyniu mieszam mleka z nasionami. Dodaję przyprawy (u mnie to jest po ok. 1/4 łyżeczki każdej z nich). Całość przelewam do miski lub słoika i schładzam w lodówce min. 2 godziny. Najlepiej jest zostawić pudding na noc w lodówce. Na początku jego konsystencja jest dość płynna, dlatego chia potrzebuje czasu, aby napęcznieć. Gdy pudding nabierze konsystencji żelu,  myję i obieram ze skórki pomarańczę i kroję na mniejsze kawałki. Układam na wierzchu deseru. Łasuchy mogą sobie jeszcze wierzch posypać ciemną czekoladą startą na tarce o grubych oczkach ;) Smacznego




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz