środa, 25 stycznia 2017

Lemon curd - angielski krem cytrynowy

Angielski klasyk, po którego zrobieniu moja kuchnia przez dwa dni pachniała cytrynami. Dla fanów słodko-kwaśnych smaków będzie idealny. Lemon curd zazwyczaj wykorzystuje się do napełniania kruchych tartinek, przekładania ciastek lub wypełniania pączków, jak w tym przepisie. Dobrze skomponuje się też z lodami i słodkim pieczywem. Pomimo tego, że nie przepadam za cytrynowymi słodyczami, dla tego kremu robię wyjątek ;) Lubię go za łatwość i szybkość przygotowania - nie może się nie udać. Możecie dowolnie też zwiększyć lub zmniejszyć ilość cukru. Jak dla mnie pół szklanki w zupełności wystarcza. 

 
Składniki:
5 cytryn (potrzebujemy skórki i soku)
pół kostki masła
pół szklanki cukru
3 jajka


Cytryny sparzam wrzątkiem. Na tarce o drobnych oczkach, ścieram tylko żółtą część skórki. Przekrawam cytryny na pół i wyciskam z nich sok. Na ogniu stawiam garnek napełniony do 1/3 jego wysokości wodą, a na nim ustawiam naczynie, w którym będę mieszać krem. Ważne, aby dno naczynia nie dotykało bulgocącej wody. Sok, skórki, cukier i masło wrzucam do środka i mieszam, aż cukier dokładnie się rozpuści. Gdy płyn jest już klarowny, dodaję rozkłócone jajka i całość miksuję krótko mikserem na niedużych obrotach. Uważajcie, aby się nie pochlapać gorącym syropem! Całość gotuję jeszcze kilka minut od czasu do czasu mieszając - masa zgęstnieje i nabierze ładnego żółtego koloru. Gotowy krem można przelać do słoika i przechowywać w lodówce do 2 tygodni.  Smacznego!




poniedziałek, 23 stycznia 2017

Pieczone pączki

Tym przepisem otwieram tegoroczne przygotowania do Tłustego Czwartku, choć propozycja zupełnie nie tłusta. To wręcz pączki dla fitfreaków - odchudzone o litry smalcu, pieczone w piekarniku, z mało kalorycznym nadzieniem. Możecie w ogóle niczym ich nie nadziewać i nie polewać lukrem, ale bez przesady :P Wtedy to już nie będzie pączek. W smaku nie odbiegają aż tak bardzo od tych smażonych na smalcu czy oleju, są zdecydowanie lżejsze i bardziej puchate. Przechowywane w szczelnie zamkniętym pudełku, pozostają świeże nawet dwa dni później. Pieczone ciasto ma jednak taką wadę, że ciężko mu "utrzymać" w ryzach nadzienie i nie zdziwcie się jeśli po wyjęciu pączków z piekarnika, ukażą Wam się małe potwory. W pierwszej chwili myślałam, że to kwestia nadzienia - wykorzystałam lemon curd - ale nie. Z dżemem z czarnej porzeczki i masłem orzechowym było tak samo... Pomijając jednak kiepskie wrażenia estetyczne, przepis (korzystałam z tego) jak najbardziej polecam. W końcu nie oszukujmy si tak zjem wszystko :D


Składniki: (z podanych ilości wyszły mi 34 nieduże pączki)
2,5 szklanki mąki + pół szklanki do podsypywania ciasta
3 jajka
3/4 kostki miękkiego masła
3/4 szklanki cukru + łyżeczka do zaczynu drożdżowego
pół kostki drożdży
pół szklanki mleka
pół łyżeczki soli 

+ jajko do posmarowania pączków
+ coś pysznego do nadziania pączków, u mnie lemon curd

Lukier:
3/4 szklanki cukru pudru
sok wyciśnięty z jednej limonki
kandyzowana skórka pomarańczowa 




Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej. Drożdże rozpuszczam w ciepłym mleku z łyżeczką cukru, odstawiam na ok. 15 min., aż się się spienią i podwoją swoją objętość. Do miski wsypuję mąkę, cukier i sól. Dolewam drożdże i mieszam ręką wszystkie składniki ze sobą. Jeden po drugim wbijam jajka i nadal wyrabiam ciasto. Nie poddawajcie się zbyt szybko, im dłużej będziecie ugniatać ciasto, tym pączki będą bardziej pulchne i lekkie. Po ok. 10 min. dodaję do niego po kawałku miękkie masło i wyrabiam przez kolejne 7-8 min. Właściwie, aż do bólu ręki :P Miskę przykrywam ręcznikiem i odstawiam na dobrą godzinę - ciasto powinno dobrze wyrosnąć. Możecie też przygotować je wieczorem i na noc wstawić do lodówki. Po jego wyjęciu na drugi dzień, powinno nabrać temperatury pokojowej zanim zaczniecie kulać z niego pączki. 

Piekarnik nagrzewam do 180 stopni. Na blasze układam duże papilotki. Ciasto rozwałkowuję na grubość 1 cm, podsypując w razie potrzeby mąką i wykrawam z niego kubkiem równe kształty. Każdy pączek nadziewam pełną łyżeczką lemon curd (lub innego nadzienia), skręcam jak sakiewkę i wyrównuję kulając je w rękach. Pączki układam w papilotkach i smaruję z wierzchu jajkiem. Czekam pół godziny, aż podrosną. Po tym czasie piekę je ok 12 min na złoty kolor. W trakcie pieczenia, przygotowuję lukier. Cukier puder mieszam z sokiem z limonki. Polewam nim wystudzone pączki i posypuję kandyzowaną skórką pomarańczową. Smacznego! 

środa, 18 stycznia 2017

Piernikowy pudding chia z pomarańczą

Na początku jesieni ubiegłego roku, chyba we wrześniowym WOE po raz pierwszy zetknęłam się z pojęciem hygge (czyt. hjuge). To duński nieprzetłumaczalny jednoznacznie  koncept, który jednocześnie może być emocją, przeżyciem, wrażeniem czegoś ciepłego, komfortowego i intymnego. Pojęcie tak szerokie, że mieści w sobie postawę ludzi, którzy lubią się gromadzić i spędzać razem czas; smak, zapach i wygląd dobrego jedzenia, które wspólnie przygotowujemy w domu czy dbanie o ciepłe, przytulne otoczenie wokół siebie. Gdybym miała określić jednym słowem, co oznacza hygge, najbliższe mi, byłoby chyba angielskie coziness, czyli przytulność. Ostatnio na punkcie hygge oszalał cały świat, Duńczycy zostali okrzyknięci najszczęśliwszym narodem chodzącym po ziemi, a książka Marie Tourell Soderberg nie spada w rankingach od kilku miesięcy. I na dobrą sprawę zastanawiam się, co w tym takiego odkrywczego? Czy naprawdę potrzebowaliśmy takiego słowa, Skandynawów i książki, żeby skumać, że jak sobie zapalisz świeczkę w pokoju, upieczesz ciastka, po których cały dom będzie Ci pachnieć wanilią i cynamonem, i razem ze swoim chłopakiem ugotujesz wieczorem makaron z sosem pomidorowym, posypiesz serem i bazylią, a później razem, bez wyrzutów sumienia, pod kocem w grubych skarpetach i oczywiście z lampką czerwonego wina w rękach, wpałaszujecie go wspólnie gapiąc się na tą świeczkę, to poczujesz się naprawdę błogo i szczęśliwie? No nie. O wielu rzeczach można dyskutować, wiele odkrywać i się uczyć, ale akurat to, że jedzenie, wslnie spędzony czas z bliską osobą  i ciepło ognia dają poczucie szczęścia i przytulności, wydają mi się tak oczywiste, jak połączenie czekolady i truskawek :D Zakładam, że każdy z Was tak sobie umilał czas zanim hygge zdominowało nasze myślenie o tym jak osiągnąć poczucie szczęścia. W czym więc fenomen? Najprawdopodobniej w niczym szczególnym, dobry marketing i tyle. Jak każda moda, i hygge przeminie. A my dalej będziemy sobie siedzieć pod kocem i pić wino, bez definiowania tego żadnym słowem. Po prostu będziemy.

A propo trendów... postanowiłam w końcu spróbować chia. Nie do końca rozumiem zachwytów, bo ziarna same w sobie smak mają bardzo neutralny, a ich konsystencja po napęcznieniu przypomina mi nic innego, jak gluty, które  wyglądają jak żabi skrzek. Mało zachęcające... Ale faktycznie, jeśli rozpuścimy nasiona szałwii hiszpańskiej w odpowiedniej ilości jakiegoś dobrego płynu, np. mleku kokosowym albo koktajlu szpinakowym, czy doprawimy kakao lub przyprawami, robi się z tego ciekawy i zdrowy posiłek. Także największą ich zaletą, prócz faktycznych wartości odżywczych, Omega-3 i błonnika, jest ich wszechstronne zastosowanie, bo dodawać możemy je praktycznie do wszystkiego: od naleśników, przez pieczywo, po koktajle i ciasta. Spróbujcie i dajcie znać, co myślicie.



Składniki:
4 kopiaste łyżki nasion chia
szklanka mleka 
pół szklanki mleka kokosowego
mielony cynamon, imbir i kardamon - wedle uznania
pół pomarańczy
kilka pierników do dekoracji (mi zostały jeszcze ze świąt)

W naczyniu mieszam mleka z nasionami. Dodaję przyprawy (u mnie to jest po ok. 1/4 łyżeczki każdej z nich). Całość przelewam do miski lub słoika i schładzam w lodówce min. 2 godziny. Najlepiej jest zostawić pudding na noc w lodówce. Na początku jego konsystencja jest dość płynna, dlatego chia potrzebuje czasu, aby napęcznieć. Gdy pudding nabierze konsystencji żelu,  myję i obieram ze skórki pomarańczę i kroję na mniejsze kawałki. Układam na wierzchu deseru. Łasuchy mogą sobie jeszcze wierzch posypać ciemną czekoladą startą na tarce o grubych oczkach ;) Smacznego




niedziela, 15 stycznia 2017

Szakszuka

Po 6 latach wcinania na śniadanie owsianki albo płatków jaglanych, na nowo odkrywam, jak smakują słone potrawy z rana. Tzn. nie myślcie sobie, że zupełnie porzuciłam pancakesy czy musli dla jajek i boczku i już nigdy nie zobaczycie tutaj żadnej propozycji lekkiego śniadania na słodko, aż tak to nie eksperymentuje! Po prostu perspektywa się zmienia zależnie od punktu leżenia. Dzisiaj coś dla bezglutenowców (tzn. jeśli bagietki zamienicie na łyżki :P) Szakszuka (shakshouka) to świeże spojrzenie na jajka. Potrawa, która narodziła się w północnych rejonach Czarnego Lądu jest ultra szybka, sycąca i na dodatek nie wymaga brudzenia talerzy, bo można ją wyżerać prosto z patelni. I chyba nie bez powodu oznacza  "bałagan", bo jedno na drugie wrzucamy cebulę, czosnek, pomidory i jajka - jak popadnie, gdzie bądź. No i co, żółtka się rozlewają, ser ciągnie, sos kapie, a bagietki kruszą, czyli jeden wielki burdel. Dobra, jemy! 


Składniki:
puszka krojonych pomidorów
2 ząbki czosnku
pół drobno posiekanej cebuli
3 jajka (od szczęśliwych kur ofc.)
odrobina twardego startego sera, np. grana padano
sól i pieprz
2 łyżki oliwy z oliwek
szczypiorek
bagietki

Bagietki kroję na małe kawałki i podpiekam w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni C przez 3-4 minuty. Na patelni rozgrzewam oliwę i podsmażam cebulę z wyciśniętym przez praskę czosnkiem. Dodaję pomidory, solę, pieprzę i mieszam. Czekam, aż trochę odparuje sok. Na tak zredukowane pomidory, wbijam jajka i smażę 1 minutę. Po tym czasie przykrywam patelnię pokrywką i czekam, aż białko jajek się zetnie. Idealny moment jest wtedy, gdy białko jest już białe, a żółtko pozostaje wciąż płynne :D Na koniec posypuję szakszukę serem i świeżym szczypiorkiem. Smacznego!




wtorek, 10 stycznia 2017

Placki po węgiersku

Nie pamiętam kiedy ostatnio w Gdańsku spadło tyle śniegu. Nie, to nie jest brązowa, rozciapana i rozjeżdżona breja, która była śniegiem przez pierwsze 15 min od opadu, tylko to jest biały, leżący od kilku dni puchaty śnieg, z którego można lepić idealne kulki :D Aż boje się pomyśleć, co znajdę na chodnikach kiedy ta biała kołdra stopnieje :P Pogoda idealna na ferie i na... pikantne placki po węgiersku. Nie wiem jakim cudem tak długo nie potrafiłam się przekonać do smażonego ciasta z ziemniaków. Kojarzyły mi się głównie z gumowatymi plackami podawanymi nam w przedszkolu z cukrem i startą marchewką (jak można w ogóle to łączyć?!). A takie placki z mięsno-warzywnym gulaszem to zupełnie inna historia. Polecam każdemu na rozgrzewkę, kto wróci do domu zmarznięty po zimowym, śniegowym szaleństwie. Oczywiście jak wiele potraw związanych nazwą z jakimś krajem, placki z Węgrami wspólnego mają niewiele, ale jednak obecność papryki, pikantnych przypraw i wieprzowiny mi osobiście mocno kojarzy się z krajem Madziarzy... Z podanych ilości wyjdzie Wam ok 20 niedużych placków. To co, to gotujemy!



Węgierski gulasz:
pół kilograma mięsa gulaszowego, np. z łopatki wieprzowej
3 czerwone papryki
1 duża cebula
6-7 pieczarek
2 marchewki
3 szklanki bulionu
pół słoiczka koncentratu pomidorowego
po 1 łyżce pikantnej i słodkiej pasty paprykowej
łyżeczka słodkiej papryki w proszku
2 ząbki czosnku
sól i pieprz  
olej do smażenia  

Placki ziemniaczane:
7-8 niedużych ziemniaków
1 cebula
2 jajka
2-3 łyżki mąki
sól i pieprz
olej do smażenia

+ kwaśna śmietana do podania


Mięso płuczę pod bieżącą wodą i kroję na małe kawałki. Solę, pieprzę i dodaję paprykę w proszku. Obsmażam je na gorącym oleju ze wszystkich stron przez 10 min. następnie podlewam bulionem i duszę pod przykryciem jeszcze dobre 20 min. Paprykę, marchew i cebulę oczyszczam z gniazd i łupin. Kroję na małe kawałki i podsmażam w osobnym garnku na rozgrzanym oleju. Dodaję pokrojone pieczarki i wyciśnięty przez praskę czosnek. Z patelni przerzucam podrzucone mięso i wszystko razem duszę już w garnku ok 60 min. W razie konieczności, można dolać nieco wody - mięso i warzywa muszą zmięknąć i dziabnięte widelcem, rozpadać się. Na koniec dodaję koncentrat pomidorowy i dokładnie mieszam, aż całość nabierze konsystencji gęstego gulaszu.

Ziemniaki obieram i trę na bardzo drobnych oczkach tarki. Cebulę drobno siekam i dorzucam do ziemniaków. Dodaję jajka, mąkę, sól, pieprz i wszystko mieszam. Jeżeli masa jest za rzadka, dodaję jeszcze trochę mąki. Tak przygotowane ciasto odstawiam na ok. godzinę. Placki smażę na mocno rozgrzanym oleju z obu stron, co jakiś czas odwracając, aż nabiorą złotego koloru i staną się chrupiące. Po zdjęciu z patelni, kładę je na chwilę na papierowy ręcznik, aby pozbyć się nadmiaru tłuszczu. 

Układam na talerzu placki i polewam je obficie gorącym gulaszem. Podaję ze świeżą roszponką lub drobno posiekanym szczypiorem i kleksem kwaśnej śmietany. Smacznego




sobota, 7 stycznia 2017

Zupa curry z kurczakiem

Pierwszy wpis w 2017 roku. Od ostatniego minęły 2 tygodnie, a w tym czasie były święta, sylwester, mnóstwo pracy, nerwów, śmiechu i rozmów. Szczerze? Gdy podjęłam decyzję o stworzeniu letsbakethiscake.pl, nie sądziłam, że ta strona będzie żyła dłużej, niż kilka miesięcy. Nie rozpatrywałam tego w ramach długofalowego projektu, nie narzucałam sobie liczby postów, które muszą ukazać się w tygodniu, nigdy też nie zakładałam i nie dążyłam do tego, aby na nim zarabiać. Czy to błąd? Być może. Bo ktoś mógłby stwierdzić, że gdybym podeszła do tego od samego początku bardzo poważnie, narzuciła sobie dyscyplinę i wykorzystała choćby odrobinę tego, czego nauczyłam się na studiach, może byłoby z tego coś większego. Może dzisiaj zamiast 112 (dziękuję każdemu z osobna i chylę czoło, że mam aż 112 wiernych podglądaczy, którzy tu wpadają) fanów na fejsie, miałabym ich 11200, może dostawałabym paczki produktowe od kulinarnych marek i reklamowała je później na swoich zdjęciach, może nawet zostawiłabym dla bloga pracę w marketingu. Tak się jednak nie stało, bo zawsze traktowałam to miejsce jako odskocznię, formę relaksu, coś co tworzę wtedy, kiedy chcę, mam wenę i czas. Z wyboru, a nie przymusu. I chyba właśnie dlatego, że dałam sobie taką niczym nieograniczoną wolność, bazgrze tutaj już prawie 2 lata. Nawet teraz, gdy przewertowałam posty, żeby sprawdzić kiedy wrzuciłam pierwszy wpis, sama jestem zaskoczona i dziwie się, że minęło już tyle czasu. A pisałam tutaj dokładnie 100 razy. Ten jest 101 ;) Dlatego też zdarzają się dni i tygodnie, gdy nie dzieje się na tym blogu nic. Bo nie mam weny, brakuje mi dziennego światła, szczególnie o tej porze roku albo weekend decyduje się spędzać inaczej, niż przy garach. Oczywiście myślę wtedy o tym, że dobrze byłoby się odezwać i podzielić czymś dobrym, ale nie spędza mi to snu z powiek. Uda się znaleźć chęć, czas i motywację to super, nie uda to... trudno. I myślę sobie, że podobnie mogłoby być z noworocznymi postanowieniami. Nie narzucać sobie niczego, nie ograniczać, nie zastrzegać. Uda mi się zrzucić kilka kilogramów, ograniczyć fajki, nauczyć się włoskiego - super, ale jeśli coś stanie mi na przeszkodzie, czego nie będę w stanie przeskoczyć, będę żyć dalej i nic wielkiego się nie stanie. Czy z taką perspektywą człowiek nie czuje się od razu lepiej? I druga sprawa. Jak to zostało powiedziane w jednej ze starych polskich komedii "w życiu trzeba sobie odpowiedzieć na jedno bardzo ważne pytanie", czy my tak naprawdę tego chcemy? Tego szczuplejszego ciała, braku papierosa w ręku przy piwie czy niezbędny jest mi ten włoski? Dawajmy z siebie tyle, ile faktycznie jesteśmy w stanie dać. Reszta sama przyjdzie.
Ten rok zaczynam rozgrzewającą i aromatyczną zupą w stylu azjatyckim, bo nadal marzą mi się dalekie, egzotyczne podróże. Nie wiem czy uda mi się kiedyś zobaczyć Wietnam albo Tajlandię, ale taka zupa trochę jednak mnie do tego przybliża. A że przy okazji jest idealna na poimprezowe zaleganie w łóżku i karnawałową regenerację to jej dodatkowy atut ;) Nowy Rok, nowe perspektywy. Tańczcie, śmiejcie się i jedzcie. Samego dobrego!




Składniki:
2 szklanki wody
1 nieduży filet z kurczaka
3 garści warzyw mieszanki chińskiej (u mnie z lidla)
szklanka mleka kokosowego
2 cm kawałek świeżego imbiru
skórka otarta z 1 limonki i sok z połowy owocu
papryczka chilii
łyżeczka kurkumy
łyżeczka imbiru w proszku
2 łyżeczki curry
2 ząbki czosnku
sól i pieprz
olej do smażenia

Wodę zagotowuję z po pół łyżeczki kurkumy, curry i imbiru w proszku. Dodaję do niej mieszankę chińską. Mięso kroję na mniejsze kawałki, solę, pieprzę i dodaję drugie pół łyżeczki przypraw jak wyżej. Na patelni rozgrzewam olej, wyciskam na niego czosnek i dodaję drobno pokrojoną papryczkę chilii (bez pestek). Podsmażam w tym kurczaka, a następnie przerzucam go do gotujących się z przyprawami warzyw. Gotuję przez 5 min i dodaję mleko kokosowe. Całość mieszam i zdejmuję z ognia, aby nie doprowadzić już do wrzenia. Na koniec ścieram do zupy skórkę z limonki i dodaję sok. Zupę można podawać solo lub z ryżem. Smacznego!