sobota, 26 listopada 2016

Pieczone warzywa z ziemniaczanym puree z czosnkiem

Warzywa w roli głównej. Zwykłe, nasze, z bazarku. Żadne tam bataty, topinambury czy endywie, tylko marchew, burak, kartofel i pietrucha. Mam wrażenie, że trochę zapomniane i niedoceniane, a przecież tak zdrowe i do wszechstronnego zastosowania. Kiedy ostatnio jedliście korzeń pietruszki? Albo seler? Tak, jak burak faktycznie ostatnio przeżył swoją reaktywację i co raz częściej pojawia się w blogowych przepisach, kartach menu i na naszych stołach w domach, tak marchewkę uświadczam zazwyczaj tylko w cieście z grubą warstwą mascarpone na wierzchu w hipsterskich kawiarniach na mieście ;) Sięgamy po to, co rośnie daleko i co musi przejechać albo przepłynąć tysiące kilometrów, żeby znaleźć się w naszej kuchni, a nie doceniamy tego, co mamy pod nosem. Warzywa pastewne po upieczeniu mają zupełnie nowy, zaskakujący smak. Nie bez znaczenia są tutaj przyprawy, których nie ma co szczędzić - możecie szaleć wedle uznania. Do tego znane wszystkim ziemniaczane puree, ale podkręcone czosnkiem (dobrze sprawdzi się też świeżo starty chrzan). I obiad gotowy. 


(inspiracja: makecookingeasier.pl)

Składniki:
2 marchewki
1 korzeń pietruszki
1 średniej wielkości burak
4-5 ziemniaków
5 ząbków czosnku
2 łyżki mleka
1 łyżka masła
oliwa z oliwek
przyprawy: sól, pieprz, kminek, tymianek, cząber, słodka papryka
świeża kolendra
opcjonalnie parmezan lub inny twardy ser

Wszystkie warzywa myję i obieram. Marchewki, pietruszkę i buraka kroję na mniejsze części, układam na blasze i skrapiam oliwą. Obieram z łupin czosnek i układam między warzywami. Wszystko posypuję przyprawami i ewentualnie serem. Piekę w piekarniku rozgrzanym do 220 stopni C przez 20 min. W tym samym czasie ziemniaki obieram i gotuję w osolonej wodzie. Gdy zmiękną, odcedzam je i ugniatam z mlekiem, masłem i wyciśniętym przez praskę ząbkiem czosnku. Na talerzu rozsmarowuję puree i układam na nim upieczone warzywa. Posypuję świeżą kolendrą zmielonym pieprzem. Smacznego!






środa, 16 listopada 2016

Tartinki kokosowe w czekoladzie

Bardzo kruche tartinki z bardzo kokosowym nadzieniem, oblane czekoladą oczywiście bardzo czekoladową :D Takie małe kokosowe co-nie-co. Długo się wzbraniałam przed robieniem spodów do ciast z gotowych ciasteczek, bo wydawało mi się to kompletnie bez sensu. Ciasto z ciasta, kupić gotowe tylko po to, żeby przerobić na "nowe"? Co najmniej dziwne. Z drugiej strony wychodząc z założenia, że nie można hejtować czegoś, czego się nawet nie spróbowało, poszłam w to i... spodobało mi się. Po kilku próbach stwierdzam, że jest to metoda szybsza, mniej pracochłonna i często nawet niewymagająca pieczenia. Mogę używać herbatników, oreo, ciastek owsianych albo biszkopciaków, dodawać przyprawy korzenne, kakao albo bakalie i za każdym razem wyjdzie coś ciekawego. Jasne, ktoś może powiedzieć, że to żaden "cake", ale nikt też nie mówił, że będzie tylko "bake" :P Tak więc w kuchni, jak w życiu - warto otwierać się na nowe. Efekty mogą okazać się zaskakujące ;)




Składniki na ciasteczkowy spód: 
4 szklanki pokruszonych czekoladowych herbatników
3/4 kostki roztopionego masła

Kokosowe nadzienie:
2 szklanki wiórków kokosowych
3/4 szklanki słodzonego mleka skondensowanego 
tabliczka roztopionej białej czekolady

Czekoladowy ganache:
pół tabliczki ciemnej czekolady
pół tabliczki mlecznej czekolady
pół szklanki śmietanki 30%

Drobno kruszę ciastka i mieszam z masłem. Najlepiej użyć do tego blendera o dużej mocy, ale możecie je przerzucić również do foliowego worka i mocno zbić tłuczkiem. Tak przygotowaną wilgotną masą wykładam foremki do tartinek mocno przyciskając ciasto do dna. Spody podpiekam w piekarniku nagrzanym do 175 stopni C przez 10 min.

Białą czekoladę rozpuszczam w kąpieli wodnej. Mieszam razem z wiórkami i mleczkiem skondensowanym. Masa będzie dość gęsta, ale za to lepsza do formowania. Ciemną i mleczną czekoladę podgrzewam razem ze śmietanką w rondlu od czasu do czasu mieszając. Lekko studzę. 

Ręcę lekko zwilżam chłodną wodę i formuję z kokosowej masy ok. 4 cm kulki, które spłaszczam i wykładam na schłodzone spody tartinek. Całość oblewam czekoladowym ganache i schładzam w lodówce przynajmniej godzinę. Smacznego!









niedziela, 13 listopada 2016

Domowa granola z musem dyniowo-pomarańczowym i jogurtem

Dzień dobry w niedzielę! Jak ja uwielbiam weekendy :D Spanie bez budzika, leniwe wydłużanie śniadania, czytanie w łóżku, aż do bólu pleców. Drobiazgi, które odpowiednio docenia się dopiero po przepracowanym tygodniu, pożytecznie spędzonym czasie wypełnionym obowiązkami i zrealizowanymi planami. To właśnie wtedy weekend ma dla mnie najlepszy smak. Trochę jak streching, który wydaje się zasłużony dopiero wtedy, gdy wyleję z siebie siódme poty podczas 45 - minutowego treningu na youtube z najpopularniejszą polską trenerką fitness. No i to śniadanie. Wyobraźcie sobie połączenie chrupkich płatków, orzeźwiającego musu i aksamitnego jogurtu, zamkniętych w szklanym słoiku... Dynia, doprawiona pomarańczą, mango i  wyrazistym imbirem wiedzie prym w tym trio. Przepis na to lekko przerobione smarowidło znajdziecie w jednym z ostatnich postów. Posmakujcie, zrelaksujcie i cieszcie się zasłużonym odpoczynkiem.


Składniki na mus dyniowy z mango:
4 łyżki dyniowego smarowidła - przepis klik
pół łyżeczki żelatyny rozpuszczonej w łyżce zimnej wody

Domowa granola z orzechami i żurawiną
2 szklanki mieszanki płatków (u mnie pół na pół żytnie i owsiane)
garść suszonej żurawiny
garść orzechów laskowych
3 łyżki płynnego miodu akacjowego lub wielokwiatowego

+ 4 łyżki jogurtu naturalnego

Piekarnik nastawiam na 175 stopni C. Płatki, bakalie i miód mieszam w misce.  Blachę do pieczenia wykładam papierem pergaminowym i równomiernie wysypuję na nie płatki. Podpiekam je ok. 15-20 min. Gdy wystygną stają się chrupkie. Można je przechowywać w szczelnie zamkniętym słoiku nawet kilka tygodni. 

Smarowidło blenduję na gładki mus. Dodaję do niego rozpuszczoną żelatynę i całość lekko podgrzewam. W słoiku układam warstwami po kolei granolę, mus i jogurt. I druga kolejka!  
Smacznego


piątek, 11 listopada 2016

Drożdżowe rogale z makiem i bakaliami

Podobno rogale świętomarcińskie w tym roku może piec w Wielkopolsce (tylko) 106 cukierni, które otrzymały certyfikat pozwalający na ich wypiek... Te rogale to wyższa szkoła jazdy, a ja będąc wierna swoim wielkopolskim korzeniom, nie mogłabym zignorować przecież zupełnie dzisiejszego święta i nie upiec jakiegoś zamiennika. No i wiem, że to nie te prawdziwe, z białym makiem, pokruszonymi biszkoptami i kilogramem margaryny, ale trzeba mierzyć siły na zamiary. Efekt? Zadowalający. Rogale wyszły miękkie i puchate, a nadzienie mocno migdałowo-orzechowe. Zawsze to lepsza alternatywa, niż kupowanie "Rogala na białym maku" albo "Rogala z Wielkopolski" :P 11 listopada każdy świętuje jak lubi - jedni idą w marszu, ja idę do kuchni. Enjoy!



Składniki na ciasto:
3 szklanki mąki + ok 1 szklanki do podsypywania (ciasto się mocno klei)
pół kostki drożdży 
2 łyżki cukru na zaczyn
1,5 szklanki mleka
1 żółtko
1 jajko
1/3 kostki stopionego masła

Makowe nadzienie:
2 szklanki maku
pół szklanki kandyzowanej skórki pomarańczowej
garść migdałów 
garść orzechów
małe opakowanie masy marcepanowej (200 g)
4 łyżki miodu
2 kopiaste łyżki masła 
kropla aromatu migdałowego

Lukier:
1,5 szklanki cukru pudru
3 łyżki wody
kilka kropel aromatu migdałowego

+ skórka pomarańczowa i prażone migdały do dekoracji


Mak płuczę pod bieżącą wodą na sitku i przesypuję do rondla. Zalewam świeżą wodą, tak, aby pokryła go w całości, dodaję migdały i orzechy i wszystko gotuję ok. pół godziny. Mak jest ok, jeśli da się bez problemu rozetrzeć w palcach. Mak odcedzam na gęstym sitku i mielę dwukrotnie razem z startą na tarce masą marcepanową i skórką pomarańczową (można go też porządnie rozetrzeć mikserem). W drugim rondlu roztapiam masło z miodem i przerzucam do nich masę makową. Wszystko razem podsmażam na małym ogniu przez 5-6 minut ciągle mieszając i podjadając ;)

Drożdże rozpuszczam w ciepłym mleku z cukrem. Odstawiam w ciepłe miejsca i czekam, aż podwoją swoją objętość. Do miski wsypuję mąkę, pozostały cukier dodaję jajko, żółtko i zaczyn z drożdży. Wszystko dość energicznie wyrabiam. Na koniec dodaję stopione masło i wyrabiam jeszcze dobre 5 minut, aż ciasto samo zacznie odłazić od rąk.

Ciasto dzielę na 3 równe części. Stolnicę posypuję mąką i rozwałkowuję na niej koliście jedną porcję ciasta. Powinno mieć ok. 0,5 cm grubości. Dzielę je na 8 dużych części, smaruję przygotowaną masą makową i zawijam zaczynając od szerszej strony - jak tutaj. Nagrzewam piekarnik do 180 stopni C, blachy wykładam pergaminem i układam na nich rogale. Przed pieczeniem smaruję wszystkie białkiem pozostałym po żółtku. Rogale piekę 20-25 min. Przygotowuję lukier, czyli rozrabiam w wodzie cukier i dodaję aromat. Gdy rogale wystygną, polewam je lukrem i posypuję podprażonymi migdałami i skórką. Smacznego!





niedziela, 6 listopada 2016

Kraków jesienią

Tydzień zleciał jak z bicza strzelił. Środa była poniedziałkiem, czwartek wtorkiem i nie wiadomo kiedy znowu był piątek. W końcu udało mi się na spokojnie zasiąść przed komputerem i przygotować wpis, na który zabrakło czasu po minionym weekendzie.
Kraków to jedno z tych miast w Polsce, do którego bardzo lubię wracać, bez względu na porę roku i okazję. Nieważne czy mam dla siebie chwilę podczas służbowego wyjazdu czy wyrwę się na weekend z bliską mi osobą, za każdym razem wracam do tych samych, klimatycznych miejsc i przy okazji odkrywam je na nowo. Kraków, szczególnie Kazimierz swoim duchem przypomina mi Gdańsk, jego starą część miasta, trochę jakby zatrzymał się w czasie. Mam wrażenie, że tam też ludzie mniej się spieszą, a częściej spoglądają w niebo. Oczywiście i tym razem nie było mowy, żeby nie odwiedzić kilka nowych miejsc i zjeść c pysznego. Przed wyjazdem postanowiłam też, że będę wprawiać się w fotografowaniu nie tylko jedzenia. Kraków inspiruje jak mało które inne miasto... Idzie mi raz lepiej, raz gorzej, jak widać poniżej :P No i tak sobie powoli łaziliśmy, gadaliśmy, smakowaliśmy i zachwycaliśmy co raz bardziej z każdym kolejnym kęsem, wdechem i spojrzeniem.







Co można albo wręcz trzeba zjeść dobrego w Krakowie? Na liście znalazłoby się zapewne wiele ciekawych pozycji, z zapieksami z Okrąglaka i obwarzankami na szczycie (choć nie wiem jak można zachwycać się twardawymi i nie do końca świeżymi zawijańcami), jednak miejsce w żołądeczku ograniczone i trzeba było dokonać jakiegoś wyboru. Unikając zatłoczonych i oczywistych miejsc na Rynku Głównym, kierowaliśmy się zazwyczaj w stronę Kazimierza poszukując mniejszych lokali, z zaledwie kilkunastoma pozycjami w menu, które zmieniają się z tygodnia na tydzień.

Curry up!
Krakowska 29 

Małe bistro na dosłownie 4 stoliki, kuszące od samego wejścia azjatyckimi aromatami curry, mleka kokosowego i trawy cytrynowej. Zza lady w głębi wita wszystkich bardzo wyluzowany i uśmiechnięty pan, który z radością podrzuca ryżem w wielkim woku. Wybieramy, siadamy i rozgrzewamy się miękkim kurczakiem w maślano-pomidorowym sosie, plackami z cieciorki z curry i obłędnym mango lassi. Do wersji różanej nie przekonam się jednak chyba nigdy :P



Zadowolone miny i pełne brzuchy to najwyższe noty uznania dla właścicieli.

ZAZIE BISTRO
Józefa 34

Następny wybór padł na ZAZIE, o którym już dawno słyszałam wiele dobrego. Choć wystrój lokalu nie do końca trafił w moje upodobania, zaserwowane dania zgodnie z obietnicami kolegów i koleżanek z kulinarnej blogosfery, wynagrodziły mi to podwójnie.



   
Na pierwsze danie wjechała francuska zupa cebulowa, której podstawę stanowił bogaty i aromatyczny bulion z dodatkiem czerwonego wina. Później smakowaliśmy sałatkę z kurczakiem, gruszką, roqueforem i orzechami włoskimi z balsamico, bagietkę z wolno pieczonym boczkiem, sałatą rzymską, pieczonymi burakami i sosem tatarskim. Świeże sałaty, chrupiące pieczywo, idealnie wyważona ilość sosu. Duży plus za dobrze dobrane do całości i polecone przez obsługę wina.


Mam słabość do sklepowych witryn i oryginalnych murali. Zatrzymują mnie na chwilę i przyciągają swoją pomysłowością. Czasem jest to niebanalna fotografia, czasami zwykły, ale trafiony w punkt napis, który idealnie pasuje do danego miejsca. W Krakowie wciąż jeszcze pełno starych szyldów pamiętających przedwojenne czasy. Wprowadzają ducha nostalgii i zachęcają aby wejść, sprawdzić co znajduje się w środku...







Tym razem w Krakowie gościliśmy się w Puro Hotel. Ta skandynawska sieć hoteli przypadła mi do gustu już od pierwszych odwiedzin w Puro w Gdańsku. Wystrój łączy ze sobą minimalizm, żywe kolory i przywiązanie do rzemieślniczych drobiazgów, które eklektycznie łączą się w zgrabną, lekko szaloną całość. Pomocna obsługa i pyszne jedzenie, które serwowane jest w hotelowej restauracji Dystrykt One stanowią idealne zwieńczenie całości. Prócz Krakowa, hotele Puro znajdziecie we Wrocławiu, Poznaniu i Gdańsku :)

 


Sprawdzony przepis na udany weekend.




Gorąca, aromatyczna kawa 24h na dobę - najlepiej.
Śniadania w Puro są w rodzaju "dla każdego coś dobrego". Od smażonych kiełbasek i jajecznicy, przez wszelkiego typu pieczywo, świeże wędliny i sery, po pancakes'y i wielki wybór dodatków do musli. Do tego owoce i świeżo wyciskane soki. Tak to bym mogła jadać codziennie. 



Kraków jest dobry o każdej porze roku. W wydaniu jesiennym wydaje mi się na wskroś romantyczny i zdecydowanie najbardziej fotograficzny. Do następnego razu!










Piękna Małopolska. Powroty do domu mają taki sam urok, jak podróżowanie :)